Oczywiście, nie twierdzę, że każdy uczeń się maturami stresuje (ja podchodziłem do nich raczej ze spokojem), natomiast sporą przywarą polskiego społeczeństwa jest właśnie nacisk na stres. Oczekujemy od uczniów, że będą się stresowali, bo uznajemy, że stres sprawi, że będą bardziej wydajni w nauce, że będą bardziej pracowici, co jest w zasadzie wyłącznie wielką bzdurą.
Matury są w Polsce kulminacją całego ciągu nauki szkolnej dla uczniów liceów i techników. W ostatnich latach liczba maturzystów oscyluje w okolicach 250 tysięcy; każdy z nich obowiązkowo podchodzi do egzaminu z języka polskiego, matematyki i języka obcego, oraz obowiązkowo do jednego przedmiotu na poziomie rozszerzonym. Z każdego z przedmiotów pisanych na poziomie podstawowym maturzysta musi uzyskać przynajmniej 30% punktów. Jeśli podwinie mu się noga na jednym egzaminie to może go poprawić w terminie uzupełniającym, natomiast jeśli nie zda więcej niż jednego przedmiotu, to będzie musiał podejść do matury znowu, za rok. Co ważne – tegoroczni maturzyści nie musieli “zdać” przedmiotu rozszerzonego, natomiast następne roczniki będą musiały uzyskać przynajmniej 30% punktów również z przedmiotu zdawanego na poziomie rozszerzonym.
Czy te 30% to tak dużo? W zasadzie nie. Jeśli ktoś się uczy systematycznie – nie powinien się w najmniejszym stopniu martwić o uzyskanie takiej oceny. Jeśli uczeń przyłoży się na miesiąc przed samą maturą do nadrobienia zaległości (kłaniam się), to również nie powinien mieć z tym większych problemów. A jednak wielu uczniów nawet w tej chwili ściska gardło na myśl, że maturę piszą… Za rok. I to nie jest wcale ich wina. To nie dlatego, że są gorsi, mniej wydajni, że się za bardzo przejmują, a raczej to za sprawą tego, że cały system szkolny oparty jest na stresie.
Niezapowiedziane kartkówki, wstyd, z jaką wiąże się jedynka, wyśmiewanie uczniów przez nauczycieli za to, że nie potrafią odpowiedzieć na ich pytania – oto codzienność polskich szkół. Jedni mają grubą skórę, dla innych natomiast może to być zupełnie demotywujące. Uczeń w Polsce nie ma się cieszyć nauką, tylko ma się bać, że się nie nauczy. Inaczej dostanie jedynka. Jedynkę, która w zasadzie przecież nic nie znaczy, tylko może nieco zmienia średnią ucznia na koniec semestru – a jednak traktowana jest tak, jak kiedyś zapewne traktowano trąd. I nie należę wcale do tych, co to mówią o tym, że szkoła powinna stawiać przed uczniem zero wymagań, tylko uczyć go “współpracy, a nie rywalizacji”, bo rywalizacja z poszanowaniem współzawodników jest najwyższą formą współpracy. Trudno mi jednak nie zauważyć wad polskiej szkoły. Szkoły, która po prostu nie jest dla ucznia przyjazna.
Nie mówię wcale, że w żadnej szkole w Polsce uczeń nie może czuć się dobrze. Jest na pewno wielu świetnych belfrów, dyrektorów, jest masa wspaniałych społeczności szkolnych, które dbają o to, by uczniowie czuli się akceptowani, by wiedzieli, że mogą w swoich szkołach liczyć na wsparcie. Jednak jakie to ma znaczenie, kiedy system jest źle skonstruowany? Kiedy ważniejsze od walki o szóstkę z tego, co się kocha, jest zaliczenie z tego, do czego pała się szczerą nienawiścią? W szkole wmawiałem sobie, że nienawidzę matematyki. Zawsze z niej w końcu zdawałem, matura mi poszła nieźle, ale po prostu odpychało mnie, że jestem zmuszony uczyć się czegoś, czego nie lubię. Ma tak tysiące uczniów. Właśnie stres, że się nie zda przedmiotu efektywnie ich do niego zniechęca. Im gorsze masz wyniki – tym mniej, a nie bardziej chce ci się czegoś uczyć. Udało mi się, wbrew sobie, usiąść do nauki matematyki i zaliczyć maturę. Codziennie, przez miesiąc, nad tym siedziałem. Ale po co?
Czy rzeczywiście uczniowie powinni spędzać swój czas na nadrabianiu znienawidzonego materiału, zamiast na szlifowania umiejętności i poszerzaniu wiedzy z tego zakresu, który lubią i rozumieją? Szkoła musi wymagać dużo – jeśli ktoś idzie do liceum, to po prostu powinien wiedzieć, że musi się uczyć – ale niech te wymagania mają jakiś swój wewnętrzny sens. W szkole więcej czasu poświęcamy na zaliczanie przedmiotów na poziomie podstawowym, niż na rozszerzenia. Co komu po 40% z matury z polskiego na poziomie podstawowym zdobytych we łzach i bólach, jeśli z rozszerzonej matematyki zdobył tyle samo?