Od lat wiadomo, że Albańczycy mieszkający w Serbii chcą mieć własnego państwa. Teoretycznie je mają, bo spora część państw świata (w tym Polska) uznają istnienie Kosowa. Oczywiście jednym z państw nieuznających niepodległość tego państewka jest Serbia. Trudno się w sumie dziwić. Nie dość, że w 2006 roku dość pokojowo zakończył się proces podziału Serbii i Czarnogóry na dwa niepodległe państwa, to w 2008 roku niepodległość proklamowało Kosowo.
Republika Kosowa jest ostatnim „bękartem wojny” jugosławiańskiej. Jednak to najbardziej nieuzasadniona z proklamowanych republik, stworzona jedynie, by nie ciągnąć dalej walk między Serbami, a Albańczykami, wcześniej jako terytorium kontrolowane przez ONZ. Słowenia, Czarnogóra, Bośnia i Hercegowina, czy Chorwacja tę sprawę „załatwiły” już dawno, a nie oszukujmy się, to w serbskim Belgradzie było największe zacietrzewienie wojną i jednocześnie wspólną Jugosławią.
A ostatnio mimo wielu porozumień znów zaczęło się tlić w tym cichym konflikcie. Pociąg z Belgradu do Kosovskiej Mitrovicy został zatrzymany na granicy. Rząd w Prisztinie uznał to za jawną prowokację, tym bardziej, że w pociągu tym były ikony z klasztorami leżącymi w Kosowie, ale należącymi do Serbskiego Kościoła Prawosławnego, na których ścianach widnieją napisy „Kosowo to Serbia”.
Kosowo to w 90% Albańczycy. I o ile terytorium historycznie należy do Serbii, to znając wojownicze zapędy Słowian Bałkańskich, to najlepiej nie rozwijać konfliktu wewnątrz (bo wszyscy wiemy, co się działo 20 lat temu w trakcie tamtejszej wojny domowej) i lepiej tego nie powtórzyć.